O największym sekrecie udanych wypałów

Do pracy z gliną każdy podchodzi trochę na swój sposób. Ceramika ma talent, do wyciągania z nas naszych naturalnych cech osobowości i charakteru. Niektórzy (ci, dla których naturalne i jest wybieganie myślą w przyszłość, planowanie, precyzja) skupiają się na tym, by jak najlepiej odwzorować w materiale swój szkic/projekt/koncepcję. Inni dają się ponieść spontanicznym twórczym odruchom: stale obserwują zmieniającą się bryłę, na bieżąco reagują na jej proporcje i kształty. Jeszcze inni szukają dla siebie przestrzeni gdzieś po środku.

Niezależnie jednak od naszego osobistego stylu pracy, każdy z nas czasem – a niektórzy nawet nagminnie – zapomina o czymś niezwykle istotnym. O tym, że w pracy z gliną ulepienie, wytoczenie, wyrzeźbienie czy odlanie jakiegoś przedmiotu jest dopiero początkiem jego historii. Zanim zagości na stałe na naszych półkach (lub półkach naszych klientów), czeka go jeszcze co najmniej kilka poważnych przemian… i wbrew pozorom zguba kryje się w najmniej oczekiwanym miejscu.

Mówię tu oczywiście o procesie suszenia, który często postrzegamy wyłącznie z własnej perspektywy jako irytujący czas oczekiwania na upragniony wypał i kontynuację pracy. Z miejsca, w którym stoimy my, jako twórcy, suszenie wydaje się nudne, pasywne i mało interesujące. Glina jednak widzi to inaczej. Z jej punktu widzenia to jeden z najbardziej kluczowych etapów na drodze do bezpiecznego przeobrażenia się w ceramikę: bez pęknięć, deformacji, czy wypaczeń. To dlatego wśród starych garncarzy mówiło się, że najlepsze miejsce na warsztat to szopa lub piwnica – miejsce nieogrzewane, gdzie panuje chłód i wilgoć. W takim klimacie prace suszą się długo i bardzo, bardzo powoli, bez większego zabiegania o ich okrywanie, owijanie w folie, czy zamykanie w namiotach.

W jednym w odcinków swojego podcastu prof. Matt Katz powiedział kiedyś:

„People underestimate how much you really have to baby the drying process”

Chodziło mu o to, że suszenie to nie jest coś, co załatwia się prostym odstawieniem pracy na „grzędę”. To dla gliny bardzo aktywny czas, a naszą rolą jest pieczołowicie go doglądać i reagować na to, co obserwujemy. Naczynia typu miski czy kubki wymagają odwrócenia ich w stosownym momencie do góry dnem, a większe rzeźby mogą potrzebować wilgotnych okładów i ochrony przed przeciągami.

W tym kontekście mówi się często, że pracom powinno się dać na suszenie najdłużej, jak to tylko możliwe. Jeżeli mamy na to przestrzeń, nawet kilka do kilkunastu miesięcy. Rzekomo pomaga to „ruchomym” cząsteczkom gliny ułożyć się i „zreperować” wszelkie słabe punkty, które z pieca wyszłyby jako pęknięcia. Te twierdzenia z oczywistych względów trudno jest zweryfikować eksperymentalnie. Musielibyśmy chyba wyprodukować jakąś sporą próbkę przedmiotów (powyżej tysiąca) i podzielić je na na grupę eksperymentalną oraz kontrolną. Jedną z nich wypalić kiedy „wydaje się sucha”, drugą kilka miesięcy później, a na końcu porównać straty. Jeżeli ktoś z Was ma takie ambicje i moce przerobowe, to zachęcam Was bardzo serdecznie do działania i podzielenia się wnioskami 😉

Ja jednak skłaniam się ku stwierdzeniu, że ZNACZNIE WAŻNIEJSZE OD TEMPA SUSZENIA JEST JEGO RÓWNOMIERNOŚĆ. Te czynniki bywają ze sobą tak mocno sprzężone, że często mylimy je ze sobą albo traktujemy jako nierozłączne, choć wcale nie musi tak być. Zazwyczaj jednak, skupiając się na porzekadłach o suszeniu powolnym, stosujemy zabiegi, które w rzeczywistości zapewniają też równomierność i to właśnie ONA odpowiedzialna jest za sukces przedsięwzięcia, nie wcale wydłużony czas. Wkładamy nasze prace do plastikowych pojemników, nakrywamy wiadrami, owijamy folią, zamykamy w namiotach… Wszystkie te działania – owszem – wydłużają proces suszenia, ale przede wszystkim tworzą wokół pracy pewien niewielki, odizolowany mikroklimat, w którym poziom wilgotności może łatwo się wyrównać. To właśnie dlatego stare garncarnie w murowanych lub glinianych chatach bez ogrzewania nie musiały niczego obsesyjnie zawijać, przykrywać czy obracać: tam temperatura i wilgotność były zawsze wyrównane, bo nie było sytuacji, gdzie spód pracy był np. bliżej grzejnika niż wierzch, albo bliżej ściany za którą grzeje sąsiad.

Moją wersję potwierdza też fakt, że naczynia suszone na pokrywie pieca lub w specjalnych „szafach” suszących radzą sobie świetnie przy wypale, mimo że ich suszenie było de facto PRZYSPIESZONE. Ale – co istotne – znów zostały wokół nich stworzone unikalne, odizolowane warunki sprzyjające wyrównaniu poziomu wilgotności.

Kompletnie odwrotny zabieg, zmierzający do celowego stworzenia NIErównowagi przy suszeniu stosuje się w tzw. teście DFAC. Jest to protokół testowania surowych mas ceramicznych w warunkach dużego stresu i naprężenia, po to, by określić, które z nich najlepiej znoszą suszenie i najwięcej wybaczają. W wersji standardowej testu wykorzystuje się płaski dysk z surowej masy, o średnicy 12 cm i grubości 5mm. Jego centrum nakrywa się następnie metalową „maską” o średnicy 6 cm (zobacz fot. 1, choć tam zamiast metalowego elementu wykorzystano odwróconą miskę). Zewnętrzny pierścień dysku jest więc cały czas wystawiony na działanie powietrza, a jego centrum nie. Większość plastycznych mas w tak zaprojektowanych warunkach zacznie pękać (naprężenia wynikające z nierównomiernego wysychania są zbyt duże, zobacz fot. 3 i 4). Pytanie badawcze brzmi jednak „jak bardzo?”, a wyniki testu analizuje się na podstawie ilości i szerokości pęknięć (fot. 2)

fot. 1, źródło: digitalfire.com/glossary/drying+performance
fot. 3, źródło: digitalfire.com/test/dfac
fot. 2, źródło: digitalfire.com/test/dfac

fot. 4, źródło: digitalfire.com/test/dfac

Zasadniczo nie ma masy, która dobrze znosi nierównomierne suszenie, ale niektóre dźwigają to lepiej od innych. Dlaczego? Bo mają różną skurczliwość. Suszenie = skurcz. Nierównomierne suszenie = nierównomierny skurcz, a co za tym idzie nierównomiernie rozłożone siły, które „ciągną” za cząsteczki gliny w różnych kierunkach. Nie ma więc aż takiego znaczenia, czy staramy się zwolnić proces suszenia naszej pracy chłodząc ją, czy go przyspieszyć ogrzewając – kluczowa jest równomierność, szczególnie przy przedmiotach wieloelementowych (np. kubek z dolepianym uchem).

Nie tak dawno temu słuchałam w podcaście wywiadu z moją koleżanką Kamilą, prowadzącą w Krakowie pracownię Projectorium (pozdrawiam, Kamila!) Podczas wywiadu zdradziła, że mimo realizowania niekiedy bardzo dużych zamówień i mimo dość spontanicznego trybu pracy, praktycznie nie miewa wad produkcyjnych, wybuchów w piecu, pęknięć i innych przykrych niespodzianek. Kamila mówiła o tym z dużą wdzięcznością ale też (chyba. to moja własna interpretacja) pewną dozą niedowierzania czy zaskoczenia, jakby sama nie wiedziała czemu zawdzięcza ten sukces. W rzeczywistości to, co często przypisujemy „bogom pieca”, ślepemu losowi albo tzw. szczęściu to po prostu jakaś cecha naszego procesu produkcyjnego albo środowiska pracy, która sprawia, że nasze wyroby mają szansę równomiernie wysychać.

Jeśli Wasze doświadczenia są odwrotne od Kamili i borykacie się z wybuchami, pęknięciami, czy wypaczaniem, przyjrzyjcie się w pierwszej kolejności temu, jak suszycie swoje prace. Porządny rachunek sumienia w tym temacie i odpowiednie środki zaradcze oszczędzą Wam w przyszłości sporo zawodu i sporo kosztów!