Potęga właściwego narzędzia

Jeśli o narzędzia chodzi, wszyscy zaczynaliśmy tak samo, czyli mniej więcej tak:

Każdy z nas zna te narzędzia, każdy z nas miał je w rękach. Lubię nazywać je „zestawem małego ceramika” i sama korzystałam z takiego właśnie, wieloelementowego zestawu (choć około trzykrotnie większego niż ten na zdjęciu) przez cały pierwszy rok studiów. W tych zestawach nie ma oczywiście nic złego: to dobry wybór na początek dla każdego, kto nie jest jeszcze ukierunkowany na konkretne techniki czy styl pracy, jest świeżym zajawkowiczem lub turystą w świecie ceramiki i nie chce inwestować zbyt wiele czasu i pieniędzy na bardziej specjalistyczne instrumenty o wyższej jakości. Dla mnie jednak dość szybko stało się jasne, że znakomita większość elementów z tego zestawu skazana jest na permanentne zbieranie kurzu w mojej szufladzie, a co gorsza zawalanie mi drogi do nielicznych egzemplarzy, które faktycznie do czegoś mi się przydawały. Tak więc rozpoczęła się moja droga do narzędziowego minimalizmu, do której dziś powrócę i zapraszam Was razem ze mną. Być może moja metoda pozwoli i Wam ogarnąć narzędziowy chaos w Waszych pracowniach.

Faza 1: Decluttering, czyli wielka czystka

Któż inny mógłby poprowadzić mnie w tym oczyszczającym procesie, jak nie światowa guru robienia porządków: Marie Kondo. W myśl jej metody, rozłożyłam przed sobą wszystkie posiadane narzędzia, a następnie powybierałam te, z których regularnie korzystam. Cała reszta została poddana bezlitosnej analizie krytycznej: dlaczego po nie nie sięgam? Co mi w nich nie odpowiada? Czu dublują się funkcją z jakimś innym narzędziem, które już jest w moim codziennym arsenale?
Wnioski z tego eksperymentu przedstawiały się następująco:

  1. jakość niektórych narzędzi (zwłaszcza oczek!) skutecznie zniechęcała do ich użytkowania. Nie ma się co oszukiwać, „zestawy małego ceramika” to najtańsza chińszczyzna, która w zetknięciu z hardkorową rzeczywistością pracowni — głównie z masą szamotową — nie zdawała egzaminu. Metalowe mocowania luzowały się, końcówki zaczynały wyłazić z trzonków, pętelki wykonane ze słabej jakości stopów traciły ostrość po kilku użyciach i stawały się bezużyteczne. Ten punkt dotyczył praktycznie WSZYSTKICH narzędzi wieloelementowych za wyjątkiem garoty.
  2. skala i styl moich prac nie wymagały rzeźbiarskiej „dłubaniny” przy małych szczegółach lub skomplikowanych ornamentach. Rzeźbiąc, skupiałam się na linii i kształcie. Zamiast kuleczek, pęteleczek i gładzików, moimi najlepszymi przyjaciółmi były więc:
    • kawałek drewnianej listwy jako klepaczka
    • podstawowy brzeszczot do piły jako skrobak (ok. 3 zł w markecie budowlanym)
    • stara karta bankowa lub plastikowa szpachla japońska (ok. 9 zł w markecie budowlanym) jako cyklina
  3. powtarzalność funkcji wielu elementów mojego wyposażenia sprawiała, że połowa z nich permanentnie leżała odłogiem. To przecież logiczne! Jeżeli jedno narzędzie może zrobić to samo, co drugie, dlaczego miałabym sięgać po drugie zamiast pozostać przy tym, do którego moja ręka jest już przyzwyczajona? Między małą okrągłą pętelką, a małą lekko kwadratową pętelką naprawdę nie ma zbyt dużej funkcjonalnej różnicy w rękach manualnie sprawnego twórcy. Nie potrzebuję też pętelek w czterech różnych rozmiarach, bo jeśli już, to wystarczą mi dwa: duży i mały.

W ten właśnie sposób mój zestaw małego ceramika drastycznie zmniejszył swoje rozmiary. Pozostała w nim jedna, skośnie ścięta szpatułka drewniana z zaokrąglonym końcem, jedna metalowa igła, garota, nóż i gąbka. Tym samym rozpoczęła się faza druga mojego narzędziowego questa:

Faza 2: Uzupełnianie braków

Wszystkie instrumenty, które przeszły pozytywnie test użytkowości i jakości, zajęły zaszczytne miejsce w moim arsenale. I w zasadzie — do kompletu z listwą, brzeszczotem i plastikową szpachlą —doskonale zdawały egzamin… dopóki do rzeźbienia nie dołączyło projektowanie, odlewnictwo i toczenie na kole. Prawda o narzędziach ceramicznych jest bowiem taka, że każda technika czy metoda produkcji rządzi się niejako własnymi prawami i może wymagać innego osprzętowania. Zaczęłam więc systematycznie wypełniać luki w moim ekwipunku wraz z pojawiającymi się na bieżąco potrzebami:

  1. Do projektowania niezastąpiona okazała się… przeźroczysta linijka krawiecka, taka jakiej używa się często do patchworku lub projektowania wykrojów. Prawdziwe cudo, ale uwaga! Kluczowa jest przeźroczystość! Dzięki niej kreślenie linii równoległych i prostopadłych stało się bułką z masłem i nie wymagało żadnych dodatkowych przyborów, takich jak ekierka.
  2. Przy toczeniu na kole najbardziej brakowało mi macaka (przez niektórych nazywanego mackami lub, z niezrozumiałych dla mnie przyczyn, cyrklem), gąbki na kiju i sztywnej metalowej cykliny o ostrej krawędzi. Wszystkie te narzędzia miałam szansę zrobić sobie sama, według własnych preferencji, w warsztacie narzędziowym Garncarni na Mazurach, pod okiem Pawła Szymańskiego. Do ich produkcji wykorzystałam głównie materiały z odzysku, między innymi starą gąbkę tapicerską „ze śmietnika”, czy starą szpachlę tynkową.
  3. Do obtaczania niezbędne były ostre pętelki lub haki, które wolno się tępią, a w razie co łatwo je naostrzyć. Druciane oczka wykonałam również u Pawła, z grubego drutu od liny hamulcowej. Zamiast mocować je do trzonków za pomocą okucia (to rozwiązanie kompletnie nawalało w komercyjnych produktach), osadzałam je w głębokich, nawierconych otworach zalanych klejem cyjanoakrylowym. Śmigają do dziś! Oprócz tego wymodliłam sobie hak do obtaczania z Biroskopu, który ku mojemu zachwytowi otrzymałam w prezencie gwiazdkowym.
  4. Do odlewania konieczny był przede wszystkim porządny, ostro zakończony nóż, z którego korzystałam przy odcinaniu „kołnierzy” i retuszu. Przez dłuższy czas całkiem nieźle sprawdzał się wąski, wysuwany „tapeciak”, ale niestety szybko zardzewiał, a rdzę chcemy trzymać z daleka od porcelany. Zainwestowałam więc kilkanaście złotych w nierdzewny nożyk do warzyw, którego ostrze zeszlifowałam na szpic.

Z tak skompletowanym zestawem dotrwałam aż do obrony pracy dyplomowej i korzystam z niego do dzisiaj. Jest w nim w prawdzie wiele dodatkowych elementów, które przydają się od czasu do czasu albo od święta (takich jak wyciskacze do talerzy czy cykliny w różnych kształtach), ale nie pozbywam się ich, bo wszystkie mają konkretne zastosowanie i swoją historię (zazwyczaj są to narzędzia, które sama wykonałam).

Stronię już natomiast od domyślnej chińszczyzny, bo wiem, że przedmioty te ani nie są dopasowane do moich potrzeb, ani nie przeżyją za długo w moich rękach.

Nie oznacza to, że musicie zrobić tak samo! Sama mam co najmniej parę koleżanek i kolegów po fachu, którzy z powodzeniem korzystają z takich zestawów i żyje im się z nimi za pan brat. Jeśli natomiast nie jesteś jedną z takich osób, zapraszam Cię bardzo, bardzo serdecznie do eksplorowania alternatyw. Do moich ulubionych należą:

  1. Produkty z marketów budowlanych (czasami wycieczka do Castoramy może być bardziej owocna pod kątem nowych, praktycznych narzędzi do pracy z gliną, niż wizyta w specjalistycznym sklepie!). Osobiście wycinałam swoje metalowe cykliny ze szpachli tynkarskich i ręczę za nie własną głową.
  2. Narzędzia chirurgiczne lub stomatologiczne. Serio! Jeśli lubisz dłubaninę i drobne szczegóły, ta kategoria to prawdziwa kopalnia złota. Ich ceny nie są wcale zaporowe, a jakość stali i samego wykonania dużo wyższa niż przy większości narzędzi dedykowanych rzeźbiarzom.
  3. Materiały z odzysku, takie jak stare sztućce, kawałki blachy, prętów, lub drutów. Przy odrobinie wyobraźni i potu możesz przeobrazić je we wspaniałe, w pełni spersonalizowane narzędzia odpowiednie do Twoich potrzeb. Przydatne będą przy tym: palnik, szlifierka stołowa, piłka do metalu i dobre imadło. Jeżeli nie dysponujesz takim warsztatem, może uda Ci się skorzystać z cudzego (polecam Garncarnię na Mazurach!)

Powodzenia!